Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/17

Ta strona została uwierzytelniona.

dość, kłopotem było niemałym. Stara klucznica Magdalena, wiecznie zajęta, spiesząca się i stękająca, nie miała od nich spokoju, i nie dawała go też ks. Paczurze.
Na wikcie proboszczowskim był organista Matłachiewicz, człek daleko więcej wymagający od samego proboszcza, bo się miał za znakomitego męża, co nieledwie z łaski na małym organie borusławieckim grywać raczył. — Temu i piwo codzień być musiało i — jak tylko nie post, mięsa kawałek koniecznie. Nie tylko z klucznicą się o to do upadłego wadził, ale i ks. Paczurze dojadł raz nie jeden. A pozbyć się go nie chciał, bo co miał dobrego to głos donośny, czysty, że gdy zaśpiewał, miło było posłuchać. Wiedział o tem dobrze Matłachiewicz i korzystał, wielkim będąc dla proboszcza ciężarem. Nieraz też zabałamuciwszy się w miasteczku i na chór się opóźnił, i z głową zaprószoną na nieszpór przychodził, co ks. Paczurze wielce było niemiłem. Ale znosił.
Zakrystjan, kulawy Mamert, nie był tak wymagającym, ale mrukliwym, gderliwym, szukającym utrapienia. Dolegało mu coś zawsze, a gdy biedy nie stało, przeczuwał ją, domyślał się i prorokował. Taką miał naturę. Ten znowu do kościoła i jego porządku przywiązanym był nadzwyczajnie, godziny nie chybił i nikomu jej nie dał zapomnieć, kręcił się dzień i noc, zamiatał, sprzątał — zbierał, chował, przesuszał, liczył i chwili nie próżnował. Gdy na ławie siadł już po nocy, to stękał a narzekał, że mu się gęba nie zamykała, a człowiek był dobry z kościami. On i Matłachiewicz żyli jak pies z kotem, i to też nie było dla proboszcza przyjemnem, bo ich ciągle godzić i sądzić musiał. Jeden na drugiego intrygował, cierpieć się nie mogli. A oba byli potrzebni!
W szpitalu pod Łazarzem siedzieli jeszcze Wicicha stara babka, pobożna, milcząca, trzęsąca się już od wieku, bo utrzymywała, że ma lat sto blizko, i dziad, przygarbiony, z głową nieco krzywą, Hruszka... Nie był to zły człowiek — ale pił. Od tego na-