Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/31

Ta strona została uwierzytelniona.

Matłachiewicz szuka tylko pretensji, aby bić i jałać...
— Mów Wacek! o co poszło? spytał proboszcz.
— O rachunki — odparł starszy. — Pan Matłachiewicz mówił, że jest omyłka, jam trzymał, że jej niema.... Dopieroż od wisusów zaczął wymyślać, a omyłki nie było.
— Nie było — dodał młodszy i na stole położył sekstern. Pleban nań popatrzał.
— Należało zmilczeć — rzekł — a nie odpowiadać zuchwale, zawsześ winien...
Chciał Wicek coś mówić, ksiądz pogroził z lekka.
— Idźcie, żeby mi tego więcej nie było. Matłachiewicz was uczyć nie chce. Do szkół iść będziecie musieli, nie ma rady.
Skłonili się chłopcy i wybiegli. Nie bardzo ich to zmartwiło. — Do szkół, do szkół! Brał wprawdzie strach, ale się razem uśmiechało... jechać w świat... tylu znaleźć towarzyszów, i z pod linii Matłachiewicza dostać się do prawdziwej szkoły!
Wylecieli jak burza z izby, jak huragan przebiegli sień pustą, w której się ich kroki rozległy, i wypadli na dziedziniec, a potem biegiem do furty i na cmentarz.
Cmentarz stary był najulubieńszem miejscem ich narad i przechadzek. W dziedzińcu zawsze coś przeszkadzało, chodzili ludzie, ktoś zawołał, posłano po coś... Czarna krowa, o której chodziły wieści, że bodła, nie dozwalała się przechadzać bezpiecznie. Na cmentarzu oprócz wróbli na lipach, nie było nikogo. Niekiedy głupi Bartoch legiwał pod dzwonnicą, lecz ten im nie przeszkadzał. U muru był rodzaj starego grobowca opadłego, czy ołtarza, przy nim leżał ogromny kamień szary, na którym zwykle bracia siadali i tu gwarzyli godzinami. W prawo i lewo porosły dziko chwasty, krzewy, bez, głogi, róże zdziczałe. Zakrywały one tak ten kątek, iż chłopcy się tu od oczu ciekawych schować mogli. Powyrywali trawy i pokrzywy, i tu sobie zrobili schronienie, które im było najmilsze. Nawet w deszcz bezpiecznie siedzieć mo-