Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/32

Ta strona została uwierzytelniona.

gli, gdyż rodzaj daszku do muru przypięty, zabezpieczał od niego.
Wprost tedy tam nieśli się z tą groźbą, która dla nich była zarazem jakby oknem otwierającym się na świat szerszy.
— Do szkół! do szkół! powtarzali biegnąc.
— Pojedziemy do szkół! bijąc w ręce wołał Wicek.
— I zbędziemy się tego niepoczciwego Matłachiewicza!!
— To dopiero! — wołał Wicek — to dopiero zobaczymy świata, bo jużci nie gdzie tylko do Lublina!
Ściskali się z radości.
— No, a mnie będzie żal Borusławic — przebąknął, oglądając się Wacek.
— Co ma być żal! wrócimy przecie na wakacje, na święta...
Gwarzyli tak, to się śmiejąc, to smucąc, ale zmianą doli szczęśliwi, bo każda odmiana młodym głowy zawraca, gdy posłyszeli w dziedzińcu ruch jakiś. Domyślając się, że proboszcz ich potrzebować może, pędem nazad puścili się w dziedziniec.
Ks. Paczura wyjeżdżał, bryczka była zaprzężona. Sądzili że którego z nich weźmie z sobą, kolej wypadała na Wacka, ale ksiądz zdala ręką tylko machnął, co znaczyło, że nikogo nie bierze, powrócili więc smutni na swe miejsca, puszczając cugle marzeniom.
I śmiechu, i sporu, i wrzawy było dosyć pod tym daszkiem i za temi gałęźmi, które spokojny jakiś osłaniały grobowiec.
Proboszcz tym razem ani do chorego, ani do znajomego w odwiedziny nie jechał: potrzebował się widzieć i rozmówić z Hołłowiczem, którego dwaj chłopcy byli już w szkołach; potrzebował z nim poradzić się o swoich.
Do Plebanki położonej pod lasem było małe pół mili — przebył je ks. Paczura zadumany i smutny. Myśl, że się z chłopcami rozstać przyjdzie, przykrą