Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/51

Ta strona została uwierzytelniona.

— A! nie, dzięki Bogu — wzdychając odparł proboszcz; — dura lex, sed lex, trzeba było oddać do szkół. Czas nadszedł. Ściskało mi się serce, zwlekałem... w końcu... trzeba było... trzeba było.
Smutny wyraz twarzy dowiódł, jak po nich ks. Paczurze bardzo było tęskno.
— Powiem panu staroście — dodał skłonny jakoś tego dnia do otwartości proboszcz — że i dla chudej plebańskiej kieszeni i dla serca stryjowskiego ciężki to był casus, a no... co było robić!!
Rozśmiał się, twarz chustką ocierając. Starosta i starościna spojrzeli po sobie.
— A ja, ks. proboszczu dobrodzieju — rzekł starosta poważnie — Bóg widzi, patrząc na chłopaków, miałem do was zanieść prośbę.
Żartobliwą zrobił minę.
— Oto moja dobrodziejka — wskazał na żonę, — zawstydza mnie, sromoci, nie może językiem, to factis mnie upokarza... Wychowuje sieroty dziewczęta naumyślnie, aby światu pokazała, co to za nieużyty i twardy człek ten jej mężysko... Cierpiałem, cierpiał — aż miarka się przebrała — vicisti Galilee, postanowiłem albo mojej jejmości dorównać, lub ją zawstydzić, i — choć dwu chłopców wziąć na wychowanie. Przyznasz jegomość dobrodziej, że jej pięcioro dziewcząt to jeszcze nie dochodzi wartością dwóch chłopaków...
Rozśmiał się i popatrzał po słuchających.
— Chciałem się właśnie, dodał, dopraszać łaski waszej, abyście mi te sieroty wasze powierzyli. A tu — czy moja jejmość zaintrygowała? hę? przyznajcie się?
Proboszcz stał zakłopotany, uśmiechała się pani.
— Gdzie się chłopcy podzieli? zapytał starosta.
— Wyprawiłem ich z Hołłowiczem do Lublina do dyrektora — rzekł ks. Paczura.
— Niech i tak będzie — przerwał starosta — ale pozwólcie, aby nie na waszym koszcie byli, lecz na moim, inaczej mi moja jejmość oczy wykałać będzie.