Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/95

Ta strona została uwierzytelniona.

— Mów że, mów! — odezwał się Wicek, — co się to stało...
Po raz niewiedzieć już który, Paczura musiał bratu rozpowiadać swoje osobliwsze na wesele do Matuskich przybycie, i ową przygodę nie do wiary z Rewnowskim. Wicek włosy, słuchając, na głowie rozrzucał i kręcił się jak oparzony, nie rzekł nic, ręce tylko potem załamał, wlepił w podłogę oczy i odszedł milczący.
— Hej! hej! — rzekł nierychło, — jedyną pociechę oczów naszych stracimy! Bóg widzi, wyrzekłem się ja wszelkiej nadziei — ale choć w niedzielę na mszy, choć u stołu starostwa popatrzeć na nią, jakby się człek nektaru napił. Tydzień człowiek żył potem, przypominając. — I to przepadło.
— Ha! lepiej może, — rzekł Wacek, — biorą nam ją losy, abyśmy się nie durzyli daremnie. Wie Bóg, co robi.
— A no, prawda, — westchnął po chwili, — że mnie też życie obrzydnie... ochota od pracy odpadnie. — Chce się czegoś w świat, aby zapomnieć...
— Jasna to rzecz, — odezwał się Wicek, że teraz już o niej ani pomyśleć. Bogaciż to ludzie?
— Zawsze wiosek parę mają, a sąsiedzi i o kapitałach przebąkują...
— I trzeba też było — dorzucił, w stół uderzając ręką Wicek, — abyś to ty był tak szczęśliwym i familię jej odnalazł.
— Oj! szczęśliwym! — wtórował ironicznie starszy, — piękniem szczęśliwy!
— Któż to wie! — przebąknął Wicek, spoglądając nań z ukosa, — może ci się Rewnowscy wywdzięczyć zechcą... Ty — ty jeszcze masz choć assumpt do jakiejś nadziei — ale ja — ja...
Padł Wicek na ławę. Choć starszemu do lasów było potrzeba, jak zaczęli mówić o pannie Konstancji, zagadali się niemal do wieczora. Dopiero słońce już zachodzące zobaczywszy, Wacek konia sobie podać kazał, i w las z desperacką miną pokłusował. Wi-