Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bracia rywale.djvu/98

Ta strona została uwierzytelniona.

— Słuchajże, — dodał, konia swojego dosiadając Wicek — masz do niedzieli czas. Ruszaj przodem, i szczęść ci Boże...
— W szczęście nie wierzę, — poważniej i spokojniej rzekł Wacek, — ale masz słuszność, człowiek wiedzieć powinien, jak stoi... Tak lepiej... Po co się okłamywać...
I rozstali się, ręce sobie podawszy...





Była sobota — mrok padał, starościna siedziała na poufnej cichej rozmowie z sędzią, który pochylony ku niej, coś jej półgłosem, dobitnie bardzo opowiadał, takt ręką wybijając na kolanie.
Kiedy niekiedy słychać było głos podniesiony mimowolnie i natychmiast przechodzący w szept poufny. Widocznie przedmiot to był ważny nader, jeśli nie dla pani starościny, która opowiadania słuchała z pewnym rodzajem rezygnacji obojętnej, to dla sędziego animującego się bardzo.
Panna Konstancja, jakby dla nieprzeszkadzania rozmowie usunęła się była ku trzeciemu oknu i przez nie na dziedziniec spoglądała. Okno było otwarte z podwórza zalatywała woń bzów rozkwitłych i czeremchy. Słowik nie daleko nucił swą wieczorną piosenkę. Cicho było, a tak rozkosznie smutno, jak bywa na wiosnę. Natura nawet gdy w rozkwicie, gdy najweselszą jest, gdy się śmieje — ma łzy na powiekach, ma niewypowiedzianą na zielonych szatach tęsknicę. Życie się podtrzymuje śmiercią... i ból graniczy ciągle z rozkoszą... Czy słuchała panna Konstancja słowika, czy się napawała powietrzem, czy myślała może, jak jej przykro będzie to miejsce, od dzieciństwa ukocha-