tajno mu było, iż na wszystkie swe sługi rachować nie mógł; serca do niego nie miał żaden, wielu nienawidziło. Nie czuł się nawet we dworze własnym bezpiecznym; jedyną myślą jego teraz było z żoną i dzieckiem uchodzić z domu, a bodaj z kraju.
Marmarosz był posłusznym pasożytem, w którym dotąd nigdy się jeszcze własna wola ani godność osobista nie objawiła. Uległość była głównym jego przymiotem, gdyż ani na rozum, ani na zbytnią przebiegłość jego rachować nie było podobna. Zresztą nie było się kim wierniejszym posłużyć. Zawołany stanął w progu, gdyż już Wit nieco był ochłonął.
— Poruczniku — rzekł podchodząc do niego rotmistrz — który mu się całkiem zwierzać nie chciał, są powody, dla których muszę ze wsi na jakiś czas przenieść się do stolicy. Powody polityczne... odebrałem listy, wzywają mnie tam. Jedź natychmiast do żyda, który miał las kupić, niech jutro przybywa z pieniędzmi. Skończę z nim targ. Każ przygotować powozy i konie do podróży... ludzi jak najwierniejszych. Pojutrze wyruszamy o świcie. Nikomu ani słowa. Wszystko w jak największéj powinno się dopełnić tajemnicy. Nie jadę sam, jedziemy wszyscy... więc karoca wielka, cug kary, bryki...
— W jeden dzień mają być gotowe? — spytał przestraszony pośpiechem Marmarosz.
— Muszą — odparł rotmistrz. — Spiesz waćpan, nie mam czasu do stracenia.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/127
Ta strona została skorygowana.