— Tak jest — odparł Szwalbiński, jeśli nie wojnę, to przygotowanie do obrony.
— Od kogo?
— Da się to widziéć! tajemniczo zamruczał Szwalbiński.
Zmiana obejścia i tonu uderzyła wreszcie, dotąd spokojnego rotmistrza.
— Nie mógłżebym wiedziéć, co to wszystko znaczy? spytał.
— Waćpan, panie rotmistrzu, począł pułkownik, musisz nawet o tém wiedziéć, bo się go dotyczé zblizka.
— Mnie?
— Tak jest. Cała ta obrona wystawioną jest tylko, aby pani rotmistrzowéj nie dozwolić uczynić gwałtu. Miałem to szczęście dowiedziéć się od niéj, mówił Szwalbiński, że jedzie mimo własnéj woli, przymuszona przez waćpana.
— A! krzyknął rotmistrz, toż się acińdziéj wdał w konszachty z tą waryatką?
— Nazwij waćpan i mnie, jak chcesz, to nic nie pomoże, mówił Szwalbiński, na słowa wyrzeczone w passyi, zbytniéj uwagi zwracać nie będę; lecz żony ztąd acińdziéj nie weźmiesz, to mu zapowiadam.
Wit stanął jakby rażony tą niespodzianką, ale się począł śmiać.
— Kochany pułkowniku, żartuj zdrów, słucham tych banialuk i uszom nie wierzę. Jakto? jam ci żonę z ufnością oddał w opiekę.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/210
Ta strona została skorygowana.