— Jak mógł zbiedz?! — tupiąc nogami obiema i bijąc w pierś pięścią Weldera, powtórzył rozwścieczony niemal Wit — jak mógł ujść? jak mogliście dać mu uciec?
Welder zmilczał, popatrzał chmurno wilczemi oczyma na gospodarza, który nagle pohamował się.
— Cóż to? rabuś był? złodziéj? diabeł? czy kto z dworskich ciekawy?
— Toby nie uciekał przecie! — rzekł Welder.
— Jak wyglądał?
— A któż go po nocy mógł dopatrzéć! Drab ogromny, silny, w sukni czy opończy prostéj.
Zamilkli. Welder, popatrzywszy bacznie na swego pana, mruknął:
— A może to — on...
— Kto? on? z grobu? hę? — syknął Wit — głupiś!
— Nie głupim! nie! — mruczał stary — ej! nie! Któż widział trupa?
— Osiem lat — cicho szeptał prędko Wit — toć był czas, gdyby miał z mogiły wstawać.
— Wstają i po dziesięciu — rzekł cicho Welder — ale tu bodaj nie pora o tém szerzéj gadać. Ja coś wiem i coś czuję. Trzeba radzić, aby jakiéj biedy nie było. Czuję biedę za pasem.
— Stary tchórz jesteś i zabobonnik! — rzekł Wit chmurno.
— Idź pan do gości, idź, bawcie się póki czas, a jutro pogadamy, jeśli jeszcze pora będzie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/46
Ta strona została skorygowana.