to już; a ot, razem tegoż wieczora jawi mi się pod oknem... ni złodziéj, ni mara... Hę? co wy na to, paneńku? co?
Wit struchlał widocznie; stał jak wryty, a choć noc ciemna nie dozwalała widziéć jego twarzy, można się było domyśléć jéj wyrazu. Słów mu zabrakło. Welder stał i czekał.
— Ośm lat! — wybąknął nareszcie — osiem lat... to nie może być. Zabity, ja wiem, że zabity... Umarli nie wracają. Tobie się śni, stary tchórzu.
— Mnie się sni? dobrze; mnie się śni — odparł Welder — ale ja jutro ztąd precz, nie chcę czekać, aby mnie w kajdany zakuto, jeśli się sprawa wyda.
— Cicho! — zawołał Wit — milcz... Mówię ci, że zabity był; widzieli trupa leżącego w stepie, krew pozastygała, siny był — bez życia...
— Jam się téż ludzi zabitych na wojnie napatrzał — rzekł Welder — a no w człeku dusza rogata czasem. Nieraz do kurhanów kładliśmy zastygłych, co się już pod chłodną ziemią budzili i żyli.
— Dość tego — przerwał Wit — bierz ludzi, natychmiast... cichaczem do pasieki... śpieszyć... zobaczysz, kto tam jest... weźmiesz go... bez zwłoki.
— A — jeśli — on? — mruknął niewyraźnie Welder.
Wit, jakby jeszcze to miejsce za niebezpieczne do rozmowy uważał, odwiódł starca daléj.
— Nie wierzę w te sny — rzekł żywo — nie wierzę; ale idź, bierz... On? nie może być, ktokolwiek
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/48
Ta strona została skorygowana.