komu przypadało lepiéj, lano. Uczta, poczęta nocą, dogorywała już o dziennym brzasku. Panny się trochę wcześniéj do domu powymykały, bo po stole o tańcach myśléć nie było można, zostali więc sami mężczyzni, i zwierzchnie suknie pozrzucawszy, z nogami na stole, śpiewali a pili. Teraz już i gospodarz dotrzymywał im, z wściekłością pijąc, a upić się nie mogąc. Pootwierano okna od ogrodu, wonne powietrze poranka odświeżyło zaduch biesiadny; ten i ów znużony usypiał. Sędzia oddawna, w rogu kanapy posadzony, nie dawał znaku życia; inni z kolei w krzesłach, na ziemi, na stole, pod stołem chrapali. Został pod koniec Wit, czerwony, zmęczony, ale trzeźwy i jeden tylko towarzysz jego, a sąsiad, Szczęsny Dzierzba, który się z nim bardzo przyjaźnił.
— Co tobie dziś jest? — spytał — tyś wyraźnie oszalał? ja cię poznać nie mogę!
— Co mi ma być? — rozśmiał się Wit, życie głupie, człowiek powinien być rozumnym i używać. Pal diabli faryzeuszów... prawda?
— Ale ci coś dopiekło?
— Mnie? nic — jestem wesół i szczęśliwy: Salusia mi się śmiała, Handzi rączkę ścisnąłem, Jadziem pocałował w karczek... czy to mało?
— A kwas z ciebie czuć!
— Chyba od wina! — zaśmiał się Wit — ale dziś wino nic potém, jak woda. Wiész co? gdybyśmy na osłodzenie palnęli gdańskiéj po szklance?
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/52
Ta strona została skorygowana.