szli parobcy, bez strzelb, z kołami i sznurami przy pasach. Raz będąc wpuszczonym, Welder już po żołniersku nie myślał ceremonii robić.
Mrugnął na swoich.
— Przytrzymać pasiecznika!
— Cóż to jest? — zapytał spokojnie stary. — Czym co zawinił?
— Kto u ciebie jest?
— U mnie, brat mój z Podola w gościnie był — spokojnie zawsze odpowiedział Panas.
— Był? a gdzież teraz jest?
— Poszedł sobie do domu nazad.
— Jakto? — krzyknął Welder — to ty sobie jak sam pan, bez opowiedzenia się dworowi, gości przyjmujesz? Cóż to ty tu za jeden? A któż wié, co to za brat? Może kryjący się zbój, albo zbieg, a potém dwór za ciebie będzie odpowiadał?
Panas milczał.
— Nie krzycz-no — rzekł — nie krzycz! nie zrywaj gardła; rób swoje, co ci kazali, ja się z panem rozmówię.
Welder zawahał się.
— Prowadź do chaty.
Poszli w milczeniu, ale ciemno było wszędzie. Panas w progu zawołał: „Babo! ognia! zaświecić! ze dworu ludzie przyszli... Héj!“ Słychać było krzątanie się w alkierzu na lewo, ale nie rychło otworzono drzwi i baba stara, przygarbiona, weszła z pękiem gorejącego łuczywa. Naprzeciw była izba i alkierz
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/58
Ta strona została skorygowana.