— Jakże ty śmiesz mówić — ofuknął Welder — że żyw być może.
— Trupa nie widziałem i nie pochowaliśmy go — odparł Panas — a Pan Bóg czyni cuda...
Stali tak naprzeciwko siebie, a Welder wciąż szablę w ręku trzymał, przyglądał się jéj i nie miał wcale ochoty nazad postawić, zkąd wziął.
— Ja tobie szabli téj oddać nie mogę — rzekł. — Jakie ty masz prawo do niéj? To szlachecka rzecz. Tobie i toporka za wiele... Kto wié, zkąd u ciebie ta broń.
— Mówię wam, że mi ją pan Piotr dał na pamiątkę po stolniku — powtórzył Panas — i nikt mi jéj odebrać nie ma prawa.
— Jakto nikt? tyś przecie poddany — zaśmiał się Welder.
— Mam ja uwolnienie od poddaństwa i etaty dożywociem.
— Uwolnienie? cóż ono? w akta wpisane? przed sądem zrobione?
Począł się śmiać Welder, potém szablę wziął w rękę i dodał:
— Będziesz się przed panem tłómaczył. Teraz trzeba chatę przepatrzéć, boć ten wasz brat coś za żwawo umknął. Byliście razem u Zelmanowéj karczmy.
— I ztamtąd w drogę poszedł.
— Dokąd?
— Na Podole.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/60
Ta strona została skorygowana.