na jego gardło nastaje... woła... Nie jam winien... ale...
Tu się rotmistrz wstrzymał i zagryzł usta...
— Zwyczajnie w deliryum... Trupy! sztylety! miecze... Tatary... awantury... aż uszy więdną od słuchania...
— Chory jest, to prawda — dodał porucznik — a gdy da Pan Bóg wyzdrowieje, jabym go odprawił.. bo, bądź co bądź... tam na dnie coś jest...
— Ale co waćpan chcesz, ofuknął Wit — człek wojskowy, trafiło mu się na wojnie na trupy i różne okropności patrzéć... dziś mu to w myśli...
Mimo więc przestrogi Marmarosza, poszedł rotmistrz do łóżka chorego, któremu cyrulik głowę chustą z octem i winem a rozmarynem przewiązał... Rzucał się on po pościeli i mruczał niezrozumiałemi wyrazy, a niekiedy głośno, usiłując się zerwać wykrzykiwał.
Rotmistrz stał nad nim, ale ów go nie widział i nie czuł.
— Czego ty chcesz odemnie... czego? jam nie winien! Rotmistrza pilnuj... niech on odpowiada... Nie duś mnie! gwałtu... Jam sługa... Co sługa winien... odpokutuję, nie duś, nie ciągnij do piekła... Rotmistrz sam zbójca...
Słysząc to obejrzał się Wit... stał za nim Marmarosz i słuchał...
— Mówi o jakimś rotmistrzu — rzekł bełkocząc...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 1.djvu/74
Ta strona została skorygowana.