— A! panież, mój panie! toć nie zdradzę, podchwyciła Magdusia, nie masz się czego bać! Przysięgam na Matkę Najświętszą, mówcie mi wszystko.
Wereszczaka dobył papieru. Kobieta zowie się Lina Holzer, mają swój dom na Meissnerowskiéj ulicy.
— Znam ją, jak rudą mysz! machając ręką z pewnem lekceważeniem rzekła Magdusia, szalała dobrze za młodu, potém się ustatkowało... Córeczka jéj chodzi do Francuzki na lekcye. Ja u niéj rzadko goszczę, bo to baba złośliwa a skąpa, ale przecież dostąpić mogę,
— Więc gdyby tam pójść przyszło, dowiedzieć się, a choćby list mieszkającéj tam pani oddać, tak by nikt nie widział, czybyć się jejmość podjęła?
Magdusia podumała.
— Zapewne, że się to da zrobić, ale nie tak prosto z mostu, trzeba pójść na zwiady, zobaczyć, co się tam dzieje, rozgadać, ostrożnie, to się to da zrobić. Dowiem się, czy tam Liza do téj pani chodzi, bo bym i przez nią mogła coś uczynić. Ona z moją razem się uczy u Francuzki.
Ale słuchaj no pan, dodała jakoś poważnie, a od serca kobieta, ludzie nie święci to pewna, tylko bym ja już do ladajakiego frymarku nie chciała należéć. Jeśli to robota nieczysta, dajcie wy mnie pokój, ja na sumieniu miéć nie chcę.
Wereszczaka podniósł się z krzesła uradowany.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/56
Ta strona została skorygowana.