w opowiadanie przyjaciela. Głowę mając nabitą świeżo tak dobrze zapamiętaną twarzą Wita, Magda, która widziała go wchodzącego na zamek, ulękła się, postrzegłszy znowu przed sobą. Wejrzała do izby, przestraszyła się i nie wiedziała już, czy wchodzić, czy uciekać.
Wereszczaka ją poznał, a widząc to wahanie się, podbiegł ku niéj zapraszając. Stała wszakże, oczyma mierząc Piotra i do słowa przyjść nie mogła.
— Ale proszę, proszę, rzekł Wereszczaka, to mój przyjaciel.
Magda wahała się jeszcze, skinęła na niego.
— Taż to ten sam przecie, co tę biedną kobietę tam trzyma!
— Co waćpani takiego? chodź że i przypatrz mu się.
Magda weszła nie bez pewnéj obawy, kłaniając się i przyglądając. Strój był inny, człek niby różny przecież podobieństwo uderzające.
— A widziała-żeś jéjmość tamtego? gdzie?
— W ulicy! odpowiedziała, podobni jak bracia rodzeni!
— Bracia, ale nie rodzeni! rzekł Wereszczaka. Tamten łotr z pod ciemnéj gwiazdy, a ten najzacniejszy z ludzi.
Uspokoiła się tedy Sulzerowa, lecz nie mniéj ciekawie wpatrywała się w pana Piotra, który w nadziei, że się coś o żonie dowie, odchodzić nie chciał. Wereszczaka przybliżył krzesło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Bratanki T. 2.djvu/83
Ta strona została skorygowana.