Sala jadalna — do któréj przez sień się dostali — nie naruszoną była jak po nieboszczce ją znaleźli.
Skromnie przybrana, miała duży stół w pośrodku, dosyć krzeseł z wysokiemi poręczami pod ścianami, kilka portretów wiszących krzywo na nich.
U drzwi stała kupka strwożonych dzieci, a raczéj dwie ich gromadki; pięć dziewczynek jednakowo, skromnie odzianych, w fartuszkach sinych, — i trzech chłopaków w kurtkach.
Najmłodsza z dziewcząt mogła mieć lat ośm, najstarszy z chłopców lat około czternastu.
Na tych wychowańcach podkomorzynéj widać było, że się sama zajmowała niemi. Dziewczęta wyglądały zdrowo i świeżo, chłopaki były silne i żwawe, nie zahukane i nie strwożone.
Na widok wchodzącego stolnikowicza, który szłapiąc do krzesła się sunął, a na dzieci z wyrazem szyderskim i złośliwością poglądał... dziewczęta pobladły, ściskając się, jakby czuły, że się bronić potrzebowały.
— Zawołaj-że téj totumfackiéj... hę? téj? jak się zowie? Brzegrodzkiéj? Niech raczy się pofatygować...
Siadł, aż krzesło stęknęło, i oczyma począł sieroty musztrować.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/11
Ta strona została uwierzytelniona.