rów, pieniactwa i ciągnienia się po sądach — otwarcie zaraz mówić zaczął, że trzeba skończyć ugodą i dać odczepnego.
Marysi musiano powiedzieć o tém.
Nie zrobiło to na niéj najmniejszego wrażenia; wręcz odpowiedziała:
— Niech sobie Krasków biorą, ja i tak do klasztoru pójdę, gdy mi się mój Staszek nie znajdzie.
Łowczy widząc ją tak obojętną, natychmiast pojechał z plenipotencyą do układów, i wytargowawszy z biedą trzydzieści tysięcy złotych dla Marysi, Krasków z remanentami oddał.
Sumę tę ocaloną ulokowano zaraz na dobrach jakichś Radziwiłłowskich. Maryś przyjęła o tém wiadomość tak obojętnie jak pierwszą.
Nie przywiązywała wagi ani do tego posagu, ni do niczego już w świecie. Prosiła tylko łowczych aby jéj nie wypędzali, dopóki, straciwszy nadzieję wynalezienia Staszka... nie pomyśli o klasztorze...
Młodość, która ma siły potężne, nie dała jéj się smutkiem zagryźć i zamęczyć. Zwolna zaczęła wracać świeżość dawna i piękność, ale nie była to ta jak różyczka kwitnąca dawniéj Maryś, za którą oczy wszystkich chłopców biegały. Cera
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/111
Ta strona została uwierzytelniona.