Rozpłakała się stara jéjmość.
— Zapłacicie wy jéj i mnie, rzekła — gdy na poczciwych wyrośniecie ludzi... Niech wam Bóg błogosławi...
Staszek, kryjąc łzy, wymknął się z pokoju.
Miał odejść — ale się zatrzymał w rogu domu, — miał jakieś przeczucie, czekał.
Upłynęła chwila, Maryś, wybiegła oglądając się niespokojnie dokoła. Zobaczywszy go zarumieniła się trochę. Staszek podszedł, skrobiąc się w głowę.
— Dokąd-że ty myślisz? zapytała go żywo dziewczyna.
— No — a ty?
— Nie mam gdzie, ino do Błotkowa, do Bardzickiéj.
— A jak nie przyjmą?
Dziewczę głową potrzęsło.
— Nie może być...
Posępnie się zadumała, rękę chudą pod brodę podkładając.
— Czemużby nie przyjęli; — albo ja posłużyć nie mogę?
— Myślicie, że u prostych ludzi taka posługa jak bywała za nieboszczki we dworze? Ale! wodę nosić trzeba, drwa dźwigać.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/19
Ta strona została uwierzytelniona.