krótką chwilę, nie umiała kłamać i nie mogła, a o ile mąż jéj wymównym był, tak ona niemiejętna w użyciu słowa.
— Moja Maryś — rzekła — czyż to mnie sługi trzymać, myślisz? Człowiek ledwie sam się wyżywi.
— A jakże wy, bez sługi? spytało dziewczę.
Stara wyciągnęła dwie zapracowane ręce grube i pokazała je.
— Ot, sługi moje!
Dziewczę stało zmieszane.
— Proszęż majstrowéj — a wodę, a drwa kto nosi... a posłużyć...
— Patrzaj-że, toćem wiadro sama przytaszczyła!! zawołała Salomonowa. Czémże bym ja opłaciła sługę? U nas często z chlebem i strawą dla siebie bywa skąpo...
Westchnęła ciężko.
— Boże miłosierny! I ciągnęła daléj, patrząc w dal osłupiałemi z jakiegoś znużenia oczyma.
— Prawda, czasem się na kilka godzin weźmie kogo do pomocy — chłopa z targu za kieliszek wódki, kobietę z tych co przy fabrykach cegłę noszą... ale to tyle wszystkiego...
Maryś słuchała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/28
Ta strona została uwierzytelniona.