— Moja pani Salomonowa — rzekła po namyśle. Jużci uchowaj Boże, abym ja wam była ciężarem, i narzucała się, — ale mnie płacić byście nie potrzebowali. Przyodziewki sprawiać téż rychło nie potrzeba, bo nam, co nieboszczka dobrodziejka dała, nie poodbierali. Jeść ja dużo, nie jem... a posłużyć mogę — jak każecie.
Bo ja powiem majstrowéj dobrodziejce, po całéj szczerości — tu się na łzy jéj zbierać zaczęło — nie mam się gdzie podzieć, choć do myszéj dziury... Nikogo nie znam... Gdzie ja pójdę? ach... Boże miłosierny!...
Salomonowa spojrzała na płaczącą i żal się jéj zrobiło, łzy także poczuła w oczach.
Ręce załamała, — milczała.
Maryś mówiła daléj żywo; znowu ją po rękach całując.
— Niech majstrowa ino spróbuje... jak będzie ciężko... ja sama pójdę...
Stara byłaby się pewnie sama w sprawie tak ważnéj nie ośmieliła nic począć, gdyby niespodzianie wcale nie nadszedł majster, który już zdala dziewczę zobaczył.
Szedł odarty, boso, z torebką mokrą na plecach, z więcierzem na ramieniu, w humorze dobrym, i — nim żonę przywitał — począł.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/29
Ta strona została uwierzytelniona.