— E! e! Zaraz te babskie lamenty, jak nie będzie co jeść, to i ona z nami głodem przymrze...
I rozśmiał się zaglądając do torby, w któréj rybki podskakiwały.
— A no — wieczerza gotowa — rzekł pokazując torbę... i jutro na obiad zostanie.
Takim sposobem Maryś się dostała do Salomonowéj.
Na dobréj woli nie zbywało jéj, ale siły trzeba było wyrobić.
W Koralówce, u podkomorzynéj, życie było skromne ale dostatnie, pracy wielkiéj nie wymagano. Dziewczęta siedząc, większą część dnia szyły, cerowały, robiły pończochę, obrąbiały ścierki, zwijały nici... Tu robota, gruba i ciężka, sił, ruchu i narażania się na powietrze i wilgoć wymagała... Pościel była licha, sen krótki i niespokojny, bo do choréj Teklusi musiała wstawać, wyręczając Salomonowę. Chcąc za przytułek opłacić, zmagała się nosząc wodę, drewka z góry na plecach... myjąc garnki, zamiatając izbę.
W pierwszych dniach, przy nędznéj a nie obfitéj strawie, dziewczę upadać zaczęło na siłach, ale trzymało się jak tylko mogło. Powoli przyszło nawyknienie, ciało się nałamywać zaczęło do nowych warunków, i Maryś się zahartowała.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/31
Ta strona została uwierzytelniona.