obwiązywanemi dla mrozu, chustką okręciwszy szyję i głowę, niosła do chaty obmarzłe wiadro wody, gdy — posłyszała za sobą sykanie.
Znajomości w ogóle miała mało, — długo téż nie biorąc tego do siebie, nawet się nie oglądała; ale sykanie tak było uparte, że w końcu, postawiwszy wiadro, obejrzała się.
Na koniku grubym a zażywnym, z sierścią zimową, stał nieopodal mężczyzna okutany opończą, w czapce baraniéj na głowie i butach długich. Kołnierz postawiony do góry i czapka na czoło nasunięta, ledwie dozwalały widzieć mały nos zaczerwieniony od mrozu — i uśmiechającc się usta.
O mało pośliznąwszy się nie padła, poznawszy Staszka.
On to był wistocie.
Podbiegła ku niemu, a ten już z konia zsiadał.
Śmieli się oboje do siebie, z początku nie mogąc przemówić słowa. Maryś poprawiła chusty około szyi, czerwonemi jak buraki rękoma, Staszek się z nogi na nogę przewalał.
— Co Maryś tu robi!
— Co! tak jakem mówiła — poszłam jak w dym do Salomonowéj. No — i przyjęli mnie...
Spojrzała na niego.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/33
Ta strona została uwierzytelniona.