godzić, rozbrajać, zbliżać, pośredniczyć, kompromisa ściągać, i obchodzić potém solennie pakta trwałéj przyjaźni.
W takim domu i gardereba nie mogła być miejscem pokuty... Łowczanki, jeśli w niéj nie siedziały, to wbiegały często, wnosząc z sobą wesele i śpiewki...
Panny były hoże, rumiane silne, zdrowe — i wesołe jak rodzice. Konkury i konkurenci niezmiernie je bawili. Śmiały się z nich, i może dlatego konkury przedłużały. Rodzice téż pewni, że córki powydają, nie śpieszyli się ich pozbywać.
Maryś, nawykła do ciszy i do ciężkiéj pracy, w początkach nie mogła tego życia zrozumieć. Przestraszało ją prawie. Dostatek był wielki, skąpstwa w niczém, robocie folgowano.
Musiało sobie dziewczę przypominać to, co niegdyś u podkomorzynéj widziało i uczyło się. Szło to z łatwością. Pomimo wesela i dostatku, Maryś prawie żałowała swojego dworku i ogródka. Nawykła była do samotności i ciszy, a dla tych co się z niemi zżyli, stają się one nałogiem i potrzebą.
Któż wie? może i ta myśl, że Staszek nie będzie wiedział gdzie jéj szukać, albo i nie będzie śmiał tu przybyć, przykrą była dziewczęciu.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.