Wędrował nie wiedząc sam dokąd iść, od wsi do wsi, rozpytując po karczmach, czy we dworze pisarza nie potrzebują, zachodząc do dworów, gdy mu jakąś uczyniono nadzieję; odprawiany wszędzie tém, że miejsca były zajęte lub że tak młodego i niedoświadczonego mieć nie chciano.
Pomimo największéj oszczędności w ciągu podróży, bo się ograniczał kawałkiem chleba z serem lub słoniną, a pił wodę — mały zapas pieniędzy zaczął się wyczerpywać. Pilno było znaleźć jakiekolwiek zajęcie, choćby tylko za przeżywienie. Nic się jednak nie trafiało.
Jednego wieczoru, było to w okolicy Białéj zbłąkawszy z wielkiego gościńca, zaszedł do wioseczki nędznéj, w lasach zaszytéj — chcąc w karczmie przenocować. Ponieważ przejazdu tu większego nie było, karczma tylko dla wieśniaków, przeznaczona stała wśród osady, tak że ani jéj dojrzeć zdala, ani wyszukać było łatwo.
Droga, wierzbami i brzozami wysadzana, prowadziła do wioski. Zmierzając nią do gospody, Staszek napotkał słusznego mężczyznę, w płóciennym kitlu, z kijem w ręku i książką pod pachą. Niemłody już był i wyglądał surowo, zamyślony smutny.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.