Stary bardzo i zgięty tak, że aby ludziom w oczy zajrzeć, głowę podnosić musiał, bo krzyżów rozprostować nie mógł, w szaréj kapocie sługa, z dużą tabakierą w garści i chustą kraciastą wywieszoną z kieszeni, wdał się z nim w rozmowę. Od niego dowiedział się, że dziedzic, pan Amilkar Żerebiński, niegdyś prawnik i mecenas, człek bezżenny, był dziedzicem wiosczyny. — Służący i przyjaciel jego, Dudziński, wychwalał go jako bardzo uczonego, siedzącego całe życie w księgach, ale skarżył się że mu się nieszczęściło.
— Tylko że on o to mało dba — dodał, bo jemu aby się w papierzyskach i foliałach grzebać, choć o kawałku razowego chleba. — Dziwak — ale kiedy mu z tém dobrze...
We dworze nie wesoło było, pusto... i niedostatnio...
W pół godziny Amilkar, który miał tytuł rejenta, powrócił z przechadzki. — Dudziński z tabakierką wyszedł na spotkanie. Potém zaniesiono do dworu wieczerzę, składającą się z mleka z kluseczkami i kawałka odgrzanego mięsa. Toż samo się dostało i Staszkowi, którego Dudziński wkrótce potém poprosił do rejenta.
Chociaż dnie były już bardzo ciepłe, w izbie, w któréj siedział rejent, paliło się na kominie...
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.