Maryś w domu państwa łowczych rozkwitała jak różyczka.
W téj atmosferze dostatku i wesela pierwszy raz w życiu było jéj tak dobrze, tak swobodnie, że życie wydało jéj się błogosławieństwem Bożém.
Wszyscy w tym domu byli serca otworzystego, potrzebującego kochania i starającego się o miłość. Panny łowczanki obchodziły się z sierotką niemal jak z siostrą, obdarzały ją czém mogły, a nadewszystko obejściem się serdeczném... Łowczyna prawie pieściła.
W ciągu niespełna roku na tym chlebie wiejskim, którego nie wymierzano, a było go podostatkiem, śmiejąc się i biegając z panienkami, Maryś rozwinęła się, wypiękniała, odżywiła i umiała w domu zająć takie miejsce, iż się bez niéj obejść było trudno.
W prawdzie haftowała niby w krosienkach z obowiązku, pomógłszy się panienkom ubrać — ale rzadko jéj pół godziny dano wysiedzieć w miejscu. Doświadczywszy, że się na nią spuścić było można, łowczyna posyłała z kluczykami do apteczki, wyręczała się nią w spiżarni, komenderowała do ogrodu... Panny brały ją na przechadzki.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/62
Ta strona została uwierzytelniona.