Ze swéj strony jéjmość parę razy strofowała Maryś, która jéj odpowiedziała, śmiejąc się, że pana Kalasantego i szanuje i lubi, ale pójść ani za niego ani za nikogo nie może.
— To chyba już masz jakiegoś narzeczonego, któremuś słowo dała — spytała łowczyna.
Maryś spuściła oczy, nie odpowiedziała nic — poszła...
Tak rok upłynął.
Sądzili państwo Łowczowstwo że się to rozchwieje i zapomni, i że ta przyjaźń śmieszna ostygnie. Lecz stało się przeciwnie.
Pan Kalasanty, jakby wdzięczen jéj był że za niego iść nie chciała, codzień się stawał dla niéj czulszym i więcéj uprzedzającym.
Dostała Maryś szkarlatyny i trzeba było po doktora — Podrębski sam siadł na konia i na całą noc poleciał.
Późniéj przywiózłszy go, nie wyruszył z Szerokiego Brodu aż się przekonał, że nic więcéj chora potrzebować nie będzie.
— Jak mi Bóg miły, śmiała się łowczyna, on się taki w niéj kocha, a ta, z pozwoleniem, głupia, bo na świecie by lepszego męża nie znalazła.
Łowczanki jawnie go nią prześladowały, p. Kalasanty to przyjmował wesoło.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Było ich dwoje.djvu/79
Ta strona została uwierzytelniona.