szcze ziemia nie rozpuściła zupełnie! At! byleby tylko latać i swawolić!
Podany rosół dalszy ciąg uwag zatrzymał.
Po obiedzie P. Bałabanowicz pożegnał panią, która wedle zwyczaju pół godziny sypiała a Anna przez ten czas obowiązana była utrzymywać policją nad psami, aby snu jéj nie przerywały. Zaledwie przebudziła się Podkomorzyna, zegar drugą wybił, jak gdyby coś sobie przypomniała zaczęła niespokojnie się oglądać, zażyła tabaki, utarła nosa, zwołała psy i raz wraz spozierając na Annę, zdawała się chcieć zawiązać rozmowę.
Anna nie widząc tego rozmyślała, po cichu płacząc i łzy kryjąc swoje starannie. —
— Chodź no Waćpanna tu! taki był początek przemowy, na któréj głos zadrżała dziewczyna domyślając się czegoś nadzwyczajnego i niepomyślnego.
— Waćpanna wiesz, rzekła po cichu Podkomorzyna, że się o nią stara P. Mateusz.
— Ja tego nie wiem, odpowiedziała cicho Anna.
— Jak to?
— Nikt mi o tém nie mówił.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Całe życie biedna.djvu/101
Ta strona została uwierzytelniona.
87