cuzka, której się zdawało że ma uroczą kibić i przynęcające kształty, w krygach i ruchach pełnych przesady, wzięła się do robienia herbaty — wszyscy zresztą milczeli. Brakło jeszcze Tymoleona, który zazwyczaj się spóźniał.
Porozstawiano herbatę, każdy ją pić zaczął powoli i przysunął sobie co mu do niej było potrzeba, gdy nareszcie Tymlo ukazał się we drzwiach szklannych od ogrodu, z chartem, wyżelkiem i daksem, towarzyszącemi mu, w rannym stroju a l’anglaise, dżokiejskiej czapeczce, ze szpicrutem w ręku.
Był to ładny mężczyzna, gdyby nie panująca na twarzy jego martwość, właściwa ojcu i córce, u matki wyrobionem zastąpiona ożywieniem. Wąsik mu wysypywał się na wardze górnej i mszysta młodzieńcza bródka okrywała policzki, ale w oku nie było ognia młodości, zamyślenie tylko jakieś i chłodne szyderstwo patrzały z niego.
Ledwie przywitawszy rodziców, padł na krzesło swoje, podając rękę siostrze uśmiechającej się doń melancholicznie, i zajął zaraz psami, które na widok jadła z właściwą niecywilizowanym istotom zazdrością, warkiem i swarem jak najbliżej stołu poczęli się umieszczać, grożąc sobie i prześcigając wzajemnie.
Pani Demborowa zatopiona w jakiejś książce nie podnosiła z niej oczów, małym ołówkiem w bronz oprawnym znacząc niekiedy niecierpliwie na marginesach miejsca, które chciała zapamiętać — gospodarz przewracał także swoje gazety, Tymlo psy swoje uczył obyczajności, panna Emilja ziewała skrycie, a pani Lully prostowała się w oczekiwaniu spojrzenia młodego dziedzica, którego obojętność niecierpliwiła ją po troszę. Martwe milczenie przerywane tylko brzękiem łyżeczki, rozpostarło się na dość długą chwilę.
Machinalnie rozpatrując gazetę rolniczą, Dembor myślał o czem innem, choć zaprzątnienie jego nie zdra-