wy posadził go niedaleko Porzecza i poprzyjaźnił z tym domem, pokochał staruszkę panią Solską, która mu po sąsiedzku nieraz dopomagała do gospodarstwa, z rotmistrzem żyli jak bracia, dzieci, sieroty niemal jak własne uważał, szczególniej Anusię, gotów będąc ostatkiem sił i grosza pracować dla nich i bronić ich.
Po śmierci pani Solskiej raz czy dwa już był w Porzeczu, ale że nigdy nic za radę i pracę przyjąć nie chciał, a miał zawsze co czynić w domu gdzie się ledwie niedostatkowi opędzał, żywiąc ubogą rodzinę którą przy sobie utrzymywał, Michał i Anna nie śmieli się do niego udawać i czas mu zabierać. Teraz dopiero gdy rotmistrz wskazał potrzebę powołania Manusiewicza, zarazem uczciwego i zdatnego człowieka, do rozpoznania ogólnego stanu interesów i zawyrokowania o nim, Michał go listem do Porzecza zaprosił.
W parę godzin stary usiadłszy na bryczkę i uzbroiwszy się w dwie pary okularów bez których stąpić nie mógł, bo oczy miał zmęczone, ochotnie i żwawo pospieszył na wezwanie.
Od dwóch dni obrzucony papierami, okrywszy czoło umbrelką zieloną, Manusiewicz siedział zamknięty w osobnym pokoiku, do którego nikogo nie wpuszczał, gdyż miał tę wadę, że sobie roboty nie dawał przerywać, i nachodzących go nie w porę, czasem nawet trochę niegrzecznie odpędzał. Zrana po kawie szedł raraz do kancelarji, pisał i czytał do obiadu, po obiedzie zdrzemnąwszy się, powracał znów do herbaty tylko i na wieczerzę dopiero schodził do salonu, okulary do futerałów pochowawszy. Ale dotąd nikt na jego twarzy poczciwej, zamyślonej, zwykle smętnej i nachmurzonej poznać nie mógł, co tam się z rozpatrzenia papierów pokazywało. Wzywany do niektórych objaśnień Michał, ani badający go poufale rotmistrz, nic się dowiedzieć nie umieli, Manusiewicz zbywał ich niekiedy zżymając się niecierpliwie.