Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Choroby wieku tom II.djvu/25

Ta strona została uwierzytelniona.

pewnie ze mną wyżyć nie potrafił... Michał więc weźmie sobie wszystko... co się tam zostanie, a ja tylko kątek u niego wymawiam.
Manusiewiczowi łzy się w oczach zakręciły.
— Co bo tam panna Anna plecie! rzekł machając ręką, do czego to, do czego!
— Ale wierzaj mi pan, to postanowienie dawne i nieodmienne, tak być musi, ja bardzo jestem uparta, i jak już raz co powiem... A nie myśl że to tak bezinteresownie czynię, są warunki! Michał musi mnie i rotmistrza i wszystkich naszych starych sług ojcowskich i macierzyńskich wziąć na barki, żeby im na niczem nie zbywało... to ciężar przecie! i mnie! choć dla siebie ja nic nie chcę!
— Ale pocóż te ofiary? rozdąsawszy się trochę że go tak złapano, zawołał Manusiewicz, nie będzie tego potrzeba, nie jest już tak źle... damy radę...
— Michasia mi tylko pan oszczędzaj żeby się nie zgryzł i nie brał tego do serca, odparła żywo Anna, już mi pan nie ukrywaj, bo ja wiem i czuję że interesa bardzo nie dobre... ale z Bożą pomocą... o! ja się nie lękam... jakoś to będzie... Byle Michałowi wystarczyło, byle jemu nie brakło, mnie nic nie potrzeba.
Ścisnęła go za rękę i bojąc się żeby jej niepostrzeżono, uciekła w głąb ogrodu. Manusiewicz ledwie miał czas przyjść do siebie, bo go ta scena poruszyła do głębi, gdy czatujący nań z drugiej strony ztąż samą myślą Michał nadbiegł i przestraszył chwyciwszy nagle za rękę.
— Kochany mecenasie, zawołał, daruj że ci przerwę ranną modlitwę — cóżeście to tam wczoraj wieczorem naradzali się z rotmistrzem, to nie bez kozery, znasz już interesa nasze, a boisz się nam powiedzieć że są bardzo złe. Ja to wiem, bom pilno wprzód obrachował nasze położenie, ale mi głównie chodzi o Anusię, rotmistrza i tych których nam matka poleciła.
Manusiewicz spojrzał nań z pod brwi nawisłych i chciał coś powiedzieć, ale mu się Michał nie dał odezwać.