Ułożyło się więc wszystko, dzieci płakały trochę, rotmistrz pogderał i kadukami nasadził, Manusiewicz połajał, ale dzień ten tak straszny, skończył się niemal wesoło, bo wszystkim wielki ciężar spadł z serca. Michał czuł się swobodnym, Anna spokojną o niego, rotmistrz dumny ze swoich bratanków, a Manusiewicz rad że im będzie mógł dopomódz, pozabierał z sobą papiery, gorliwie się chwytając do inwentarzy i szukania kupców dla pupilów na wioski które sprzedawać musieli.
Nieszczęście dotykając spojoną węzłem chrześcjańskich uczuć rodzinę, nie rozbiło jej i nie rozprószyło, nie wywołało smutnych przestrachów, — ale cieśniej jeszcze ściągnęło węzeł przywiązania, skupiło ją i zjednoczyło, podbudzając do chętnego poświęcenia. Nikt z nich nie zaląkł się o siebie, nie pomyślał o sobie, nie wyrzucał nikomu winy, nie bolał zbytnie i nie narzekał, ale przytulili się do siebie, podali sobie ręce i pojęli że prawdziwym skarbem były ich serca, a rękojmią przyszłego szczęścia, miłość wzajemna. Po modlitwie i westchnieniu do Boga w wiejskim kościółku, dzieci żwawo i ochoczo przyjęły ubóstwo, myśląc tylko jakby je pracą swoją i ograniczeniem potrzeb dla drugich znośniejszem uczyniły.
Z Demborowa wszystko się rozbiegło gnane strachem panicznym, i pierwszy może raz od czasu jak je objął pan Jan, gospodarstwo pozostawione było na łasce oficjalistów, z których każden wcześnie tylko przemyślał, co na przypadek wielkiej rejterady unieść by mógł z sobą bezkarnie... Zimni ludzie nie przywiązywali nikogo do siebie, i nie starając się o pozyskanie serc, nie mieli ich też wcale, usposobili tylko bardzo praktyczne sługi, które naturalnie przejęte będąc potrzebą dobrego bytu, myślały naprzód o zapewnieniu go sobie. Nie można im tego było mieć za złe,