Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Choroby wieku tom II.djvu/34

Ta strona została uwierzytelniona.

zbędzie, przerażony, gadać już nawet nie chciał, ruszył do prawników, do mecenasów, ale wszędzie znalazł ślady przejścia pana Plamy, który go uprzedzić potrafił i najlepszych obrońców dla siebie umówił. Sprawa stała jak najgorzej, tego utaić przed sobą było niepodobna. — Dembor też najpraktyczniejszy z ludzi w gospodarstwie i zarządzie majętności, do procesu wcale nie był stworzony i nadto miał prawości w charakterze, by się domyślał jakich tu środków użyć wypadało, zbyt prostą szedł drogą, gdy przeciwnik uciekał manowcami.
Kiedy wymacawszy lepiej położenie, chciał powtórnie spróbować czyliby Plama nie dał się skusić gotowizną, spekulant już pewien swego, grzecznie od wszelkich układów się wywinął i nie dał nawet mówić z sobą. Sprawa szła jak najgroźniej dla Demborów, on tracił głowę, opłacał mecenasów, jeździł, trudził się, prosił, pisał, skarżył bezskutecznie, co krok to się ślizgał. Sam wreszcie postrzegł że prawność wszelka była ze strony przeciwnej, a przegrana jego niechybna i konieczna.
Pierwszy raz może w życiu, Dembor zachwiał się, uczuł przybity i upokorzony, a że taił w sobie co się z nim działo, w końcu gryząc się tak, z umartwienia zachorował śmiertelnie i w chwili gdy proces się miał rozwiązać w najwyższej instancji, położył z tyfoidalną gorączką, zostawując na plenipotentów zdesperowaną obronę.
Plama naturalnie i z tej szansy potrafił praktycznie korzystać. Dawał wieczór po wieczorze, śniadania, baliki, poił, karmił, przeciągał ludzi ku sobie i przyśpieszał jak mógł wyrok ostateczny. Choroba Dembora była mu bardzo na rękę, i choć pełnomocnik zastępował go jak najgorliwiej, wszakże tyle co on sam zrobić nie mógł. Dembor jeszcze był nie wyszedł z niebezpieczeństwa, gdy dekret pozbawiający go majątku i powołujący do zdania rachunków z długoletniej administracji, zapadł niespodziewanie... była to.... ruina.