Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Choroby wieku tom II.djvu/42

Ta strona została uwierzytelniona.

się silniej czuje powołaną.
Literaturą tą, lekceważoną przez Dembora, zdawała się umyślnie mu oczy wykalać.
— Cios, który nas dotknął — odezwała się patetycznie, zwraca mnie na tę drogę, i ku właściwemu posłannictwu mojemu... którego pan nigdy uznać we mnie nie chciałeś..... Widzę w tej klęsce rękę Opatrzności, która mną kieruje... Emilka zostanie przy mnie.
— Spodziewam się że razem będziemy wszyscy...
— Pan, zapewne zechcesz pracować na wsi... a dla Tymla jako ojciec ocalisz coś może... ja na siebie biorę Emilją... odpowiedziała muza. Tymlo musi się także wziąść do czegoś, z jego talentami łatwo mu przyjdzie świetną sobie wyrobić egzystencję.
Zamilkla spuszczając oczy.
— Więc pojadę na wieś! zawołał Dembor tając cios który go dotknął, z uśmiechem szyderskim, naturalnie... na literata ani na kopistę wcale się nie zdałem. Zresztą gdzieś mi pewnie jakiś skrawek ziemi się zostanie, choćby na trzy łokciowy grób.
Łzy zrosiły piękne oczy pani Demborowej, Emilja nie mieszając się do rozmowy, chodziła milcząca po pokoju.
— Pojmujesz pan, rzekła po cichu, chwilą milczenia czyniąc przestanek po ciężkiem wyznaniu pani Demborowa — że po tak smutnej katastrofie — każde z nas musi myśleć o sobie, gdy ten któremuśmy losy nasze powierzyły, stał się bezsilnym i zawiódł zaufanie słabych istot... nie będę panu czynić wymówek za nieopatrzność doprawdy dziwną i niepojętą.... ale muszę zawarować przyszłość moją i córki.
— Odemnie? zapytał Dembor.
— Od losu... odparła muza — pragnę spokoju, potrzebuję ciszy dla pracy której się chcę poświęcić.... tu będę w ognisku życia umysłowego, którem jedynie żyć mogę. Emilja łatwiej tu trafi na jakąś stosowną partję dla siebie...
Dembor wziął powoli kapelusz i nie słuchając dalej, wyszedł milcząc wzgardliwie bez pożegnania.