Tymlo, który rzadko matkę odwidzał i prawie nigdy na jej piątkowych wieczorach nie bywał, znalazł się teraz bardzo w porę, w chwili prawie, gdy po skończonej rozmowie odeszła Emilja, a Demborowa została sama. Anglik nie dojrzał z razu łez matki, ale w jej głosie i sposobie przyjęcia postrzegł stan niezwykły. Nie wypadało mu dopytywać o powody strapienia, których ona taić nie chciała, a potrzebując rady i wsparcia pospieszyła zwierzyć się synowi.
— Wiesz Tymlo, znajdujesz mnie nieprzytomną prawie... musisz to uważać, cała jestem wzruszona.
— W istocie? cóż to nowego?
— Wyobraź sobie... Plama u nas bywać zaczął.
Tymlo zmarszczył się.
— Kto! ten Plama? on! u was! ale jakże się to stać mogło?
— Przyznaję się, moją winą z początku. Zażądał tego, nie śmiałam odmawiać, sądząc że mi to pomoże do uratowania mojej sumki. Nigdym się nie spodziewała, żeby to za sobą takie skutki pociągnąć miało.
— Ale cóż się stało?
— Zdaje się że uzuchwalił się do tego stopnia, iż pomyślał o Emilji.
— On! o Emilji! ha! la bonne farce! zawołał Tymlo śmiejąc się.
— A co gorzej, ona zdaje się nic nie mieć przeciw temu.
— Emilja! zapytał serjo Tymlo... cóż? oszalała! W istocie to zuchwalstwo niedarowane... Chcecie żebym go u drzwi waszych kijem obić kazał?
— Na Boga! żadnych gwałtowności — przerwała matka, zostaw mi to... Ale prawdziwie nie pojmuję Emilji; masz słuszność, to szaleństwo! to obłąkanie!
— Wydrzeć nam majątek i potem zaszczycić nas swoim aljansem, drugie gorsze jeszcze od pierwszego, rzekł Tymlo, ale ja mu to z głowy wybiję. To warjat!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Choroby wieku tom II.djvu/55
Ta strona została uwierzytelniona.
XLI.