Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Choroby wieku tom II.djvu/65

Ta strona została uwierzytelniona.

Na głos rotmistrza nadbiegła Anna w fartuszku od spiżarni, Michał od rachunku pańszczyzny, i oboje nie wiedzieli jak niespodzianego przyjąć gościa.
— Wuj kochany! wuj!
— Powiedziałby kto, żeście mnie sto lat nie widzieli, tak zdumieni witacie.
— Ależ bo to gość! zawołał rotmistrz.
I posadzili go otaczając najczulszą troskliwością na kanapie, cały dom przewracając dla niego, aby go nakarmić, napoić i przygotować mu jak najwygodniejszy spoczynek, potrzebny po takiem znużeniu. Te serdeczne starania, dziwne jakieś wrażenie zrobiły na Demborze, który dosyć żywo zapragnął być sam i zamknął się w przeznaczonym dla siebie pokoju.
Cudze dzieci przypomniały mu jego własne, i zakrwawiło się serce.
Nazajutrz rano wyszedł obejrzeć Porzecze, a raczej chciał uciec żeby go Michał i Anna nie znaleźli, pragnąc samotności dłuższej, do której był przywykł od chwili upadku.
Myśl szyderska z nawyknienia przyszła mu do głowy, pośmiać się trochę z niedołężnego gospodarstwa Solskich. W istocie nie wyglądało ono na wzorowe, ale na pierwszym kroku znalazł Dembor ład i porządek staroświecki tak zastanawiający, że się im nie pomału zadziwił. Wszędzie widać było ubóstwo skrzętne, oszczędność uczciwą, troskliwe oko, a co lepsza, wesołe twarze, ochoczych ludzi i jakąś swobodę i serdeczność we wszystkich.
Michał już był w polu na koniu, gwarząc głośno z robotnikami którzy się na łan zbierali, witając z uśmiechem na ustach swojego panicza!
— Patrzcie! rzekł do siebie Dembor, wychodząc na rolę, to coś nakształt płodozmianu... Oho! i budowle porządne... i zasiewy dobre, i ulepszeń znać nie unikają.
Jednakże rozśmiał się ze starej sochy i brony, które mu się po jego wytwornych narzędziach agronomicznych strasznie zacofanemi wydały, z młóckarni