Zapukano do drzwi. Było jeszcze bardzo rano. Lenora zaledwie wstała i narzuciła szlafrok na siebie; zdziwiona podeszła ku drzwiom, odryglowała je i w ciemnym korytarzu ukazały się postacie jakieś niezrozumiałe, mundury, kapelusz, widocznie jakiś urzędowy orszak, który zaledwie posłyszał, że otwierano, popchnąwszy silnie podwoje, gwałtem się wcisnął do pokoju. Lenora była najpewniejsza, że się to stało przez omyłkę i chciała przeciwko najściu zaprotestować, gdy idący przodem w zapiętym fraku jegomość, w okularach, z papierami w ręku, prowadzący za sobą czeredę dość osobliwych figur umundurowanych, skłonił się od niechcenia i rzekł:
— Panna Lenora Zara, wychowanica ś. p. wojewodziny?
— Ja jestem.
Spojrzał przybyły: postać obwinionej tak była poważna i spokojna, że się chwilkę zawahał. Ale odbywanie ciągłych przykrych obowiązków oswaja z nimi i ściera z serca litość, a odzwyczaja od grzeczności.
— Pani jesteś oskarżona o potajemne przywłaszczenie sobie szacownych klejnotów po ś. p. opiekunce. Są pewne poszlaki, iż się one mogły w jej rękach znajdować. Jestem wydelegowany do odbycia jak najściślejszej rewizji i indagacji.
Słowa te gromem zrazu zaszumiały w uszach sie-