urzędnika. Był to doktór, który wypadkiem nadszedł, i oburzony chciał się dostać do Lenory, aby jej przynieść słowo pociechy, zaręczyć, że bądź co bądź przyjaciele jej nie opuszczą. Ale urzędnik, jakkolwiek dobrze znany doktorowi, tłumacząc się obowiązkami swoimi, odmówił mu wejścia. Był to jeden z tych ludzi słodkich przy okrucieństwie, którzy dobijają ofiarę, kłaniając się i przepraszając.
— Słuchaj, panie Welker — rzekł mu w końcu doktór zniecierpliwiony — zdaje mi się, że mnie posądzać trudno o skradzenie czegokolwiekbądź lub wspólnictwo takiego czynu, nie możesz więc się obawiać mnie wpuścić. Znam stan zdrowia tej nieszczęśliwej i niewinnej istoty, chcę ją widzieć jako doktór, nie puszczasz mnie, składając się obowiązkami — dobrze. Muszę ci jednak to powiedzieć, że jeśli mnie jako lekarza potrzebować będziesz kiedykolwiek, możesz nie posyłać po mnie, bo nie przyjdę. Wcześnie sobie zamów innego.
— Ale, konsyliarzu kochany, to sprawa kryminalna!
— Jak sobie chcesz. Istotnie kryminalna, bo posądzeniem osoby szlachetnej i najoczywiściej niewinnej popełniacie kryminał.
— Cóż ja winien? — składając ręce zawołał urzędnik.
— Waćpan nic... bądź zdrów.
— No, chcesz waćpan na pięć minut — zawołał przestraszony indagator — to chodź, powiem, że zasłabła i żem ciebie wezwał z urzędu.
Doktór wszedł szybko, podążył do krzesła Lenory, ujął jej rękę i rzekł półgłosem:
— Bądź pani spokojna! jest to zbrodnia, ale ona nie ujdzie bezkarnie. Cokolwiek się stanie, zaklinam: chłodno i z rezygnacją... przyjaciele nie zapomną
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/121
Ta strona została uwierzytelniona.