na drugiego... jak w górach. Tylko tam coś gada do duszy od gór, od chmur, od strumieni, od skał, a ja tu nic nie rozumiem. Jak się wsłucham w borowy szum długo, zdaje się moim mówi językiem... mój brat... jak po deszczu z iglic polecą potoki z kamieniami, a poczną druzgotać drzewa i wywracać chaty, aż się serce raduje, a tu? Ja i mowy nie chwytam. Obwinięta w złote powijacze, kości nie widać.
— Aleby ci spocząć czas, ojcze — odparła Lenora — i byłbyś przy mnie i ze mną, i odtęskniłbyś się za górami, a nawykł tu.
— Oj, nigdy! nigdy! — rzekł Cygan — mnie tu piecze.
I jakby się zląkł, żeby go tu nie zatrzymano gwałtem, potoczył wzrokiem, zerwał się z podłogi, kij wziął, siermięgę na koszulę zarzucił.
— Czas iść! — rzekł. — Dosyć tego gadania, ty za mną nie chcesz, ja z tobą nie mogę, bywajże zdrowa, dziecino!
— Nie — stanowczo, wyciągając ręce ku niemu, zawołała Lenora — nie, ja ciebie nie puszczę, musimy mówić jeszcze... kto wie, co wielki Duch natchnie.
Cygan ruszył ramionami.
— On się nie przebłaga, to darmo... on białe dzieci lubi.
— Przyjdziecie? — natarczywie podchwyciła Lenora.
Stary się zawahał.
— Przyjdę — rzekł — ale mnie tu długo żyć duszno. — Głową skinął i powoli tym samym krokiem, jak wszedł, powlókł się nazad do drzwi. Lenora, jak przykuta pozostała na łożu, płacząc razem z siostrą Felicją.
Cicho powtarzała tylko jakby sama do siebie: — ojciec! ojciec!
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/157
Ta strona została uwierzytelniona.