Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/165

Ta strona została uwierzytelniona.

Rychtyk, jakby ktoś powiedział na mnie, że ja hrabianka; kto by temu uwierzył?
Pomimo kilkakrotnych pożegnań Dżęgi, który się ciągle w świat wybierał, Lenora cudem jakimś wstrzymać go potrafiła. Z troskliwością macierzyńską chodziła około tej duszy zdziczałej, najeżonej niezrozumiałymi przesądy i tradycjami dziwnymi... milkła, gdy stary zapuścił się w swe szały i przekleństwa, słuchała go cierpliwie, potem zwolna zwracała rozmowę i wciskała w nią jakąś inną myśl, jakieś pojęcie łagodniejsze, promienistsze, aby z nim starca oswoić. Dżęga nie rozumiał, ilekroć przyszło mówić o człowieku, jakim go nasze społeczeństwo Chrystusową myślą, niedołężnie, ale na wzór wielkiego prototypu stworzyło; słuchał, śmiał się, szydził, wszakże Lenora spodziewała się zawsze, że jakiś prawdy odłamek utkwi w nim, jakieś ziarnko padnie w duszy zakątek i wyrośnie.
Po życiu spędzonym na włóczędze i walce z całym światem, sprzysiężonym przeciwko sobie, Cygan pojąć nie mógł obowiązku i możliwości pojednania. Wreszcie wędrowne życie stało się dlań nałogiem, potrzebą, niebezpieczeństwo upajającym wyskokiem, bez którego się obejść nie mógł, niecierpliwił się spętany niewolą i bezczynnością. A jednak córka zatrzymać go potrafiła. Sam on dziwił się temu. Dniem włóczył się na końskie targi, ku Pradze, mieszał się w tłum, szukał swoich i czasem ich znajdował, siedział w szynkach, słuchając gwaru ciżby i lubując w bitwie karczemnej, a wieczorem zachodził do swej Zary, siadał na podłodze i kazał sobie grać lub wyzywał do mówienia.
Bolesna to była rozmowa, bo ją Dżęga przerywał niekiedy tak cynicznymi uwagami, że lice dziewczęcia płonęło. Nieraz, ale niemal co dzień jej powtarzał: