— Ona poszła za ojcem!
Doktór spojrzał na niego bacznie i zamilkł.
— Widzisz pan — odparł Zbigniew — że ja potrafiłem odgadnąć jej bohaterstwo! Jestem pewien, żem przyczynę tę przeczuł, zrozumiał. Nic mi nie pozostaje, tylko iść za nią!
— Dokądże? Dokąd? — zapytał doktór ruszając ramionami.
— Albo ja wiem? Dokądkolwiek bądź! Szukać jej...
— Wiatru w polu! — przerwał stary. — To się nie zdało na nic! Matkę waćpan opuścisz, naukę przerwiesz, ucierpisz, zmęczysz się i nic nie zrobisz.
— Matce oddam, co mam... polecę ją... uspokoję, naukę muszę odłożyć, a ratować ją powinienem i tego dopełnię.
— Kochany panie Zbigniewie, jest to na pozór heroizm, ale w istocie bałamuctwo. Młody, oszalałeś za tą dziewczyną, i nie uczucie obowiązku, ale cię miłość prowadzi.
Zbigniew się zarumienił cały.
— Panie — zawołał gorąco, uderzając się w piersi — ja sam nigdy myśli tej przed sobą wypowiedzieć nie śmiałem! Byłoby zuchwalstwem, abym ja... ja, biedny, ubogi, niegodzien patrzeć na nią, śmiał inaczej kochać tę istotę tylko jak promieniste bóstwo.
— Jeśli ona poświęcić się chciała dla ojca, o czym nie wątpię — to ja obowiązany jestem wszystko rzucić dla niej i lecieć na ratunek. Ona była dla mnie opiekunką, nauczycielką, przewodniczką, wszystkim... byłbym niewdzięczny, gdybym tu pozostał spokojnie. Pójdę.
Stary doktór popatrzył nań, poszedł do szuflady biurka, dobył z niego list i milcząc dał mu go do czytania.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/169
Ta strona została uwierzytelniona.