Strzemeczny z pochyloną jak do pilnego przysłuchiwania się głową.
Rozmowa toczyła się po cichu, tajemniczo...
— Jakby doktór był albo cyrulik — mówiła Basia — możeby jego jeszcze odchuchali, ale my jemu rady nie damy... Gdzie do Zakopanego po cyrulika! Księdza nie ma, pojechał do drugiej wsi z Panem Bogiem, organista na łące, a choć my niejedno ziele znamy, skąd go tak prędko wziąć. On taki dojdzie... i tylko bieda z nieboszczykiem, póki pochowają.
— Ja bym go była z gościńca nie brała do szpitala, — odparła Dominikowa — a co nam do tego!
— Ta! — rzekł Kulas — a jakby się był ksiądz dowiedział, co by było!
— A co by miało być? Toć by nie zjadł.
— I kto go wie, co za jeden — paplała Basia. — Koszula na nim cienka, bawełniana, twarz biała, odzież miejska.
— Czy co gadał?
— Nie, ino jęczał. Pobity był strasznie, sińców a krwi więcej niż zdrowego ciała, a głować, miły Boże, jakby ją z moździerza wyjął.
— Nie chybi, to te Cygany, co się tu włóczyły!
— A no, pewnieć nie kto.
— I musieli go odrzeć?
— Kulas patrzył przy nim, nawet kaletki nie znalazł...
— Co by mu teraz po kaletce, kiedy lada chwila Bogu ducha odda.
Rozmowa, podsycana przedmiotem, dostarczającym obfitego materiału do uwag i domysłów, byłaby pewnie się przeciągnęła długo, gdyby na gościńcu wózek nie zaturkotał.
— Otóż nie chybi, jegomość jedzie!
— On pewnie.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/178
Ta strona została uwierzytelniona.