— Dlaczegóż sama i tu? Co się stało z wojewodziną?
Lenora milczała długo, ukryła twarz w dłoniach, poczęła płakać i łkać.
— Wojewodzina umarła? — spytał doktór.
— Nie żyje, — cicho odparła kobieta — nie żyje matka moja i dobrodziejka... nie mam na świecie nic i nikogo... oprócz słabych rąk i obłąkanej głowy.
— Ale przecie pani byłaś w jej domu, jakby własne jej dziecię, niepodobna, ażeby cię tak zostawiła. mnie. Błagam was! Nie mogło być inaczej! Jest dobroci![1] ona! a! nie posądzajcież jej...
— A więc?
— Tak się złożyły okoliczności, tak obowiązki kazały, bym wyszła, jak mnie widzicie — mówiła, dumniejąc, Lenora — nie pytajcie mnie, nie dręczcie mnie. Błagam was! Nie mogło być inaczej! Jest dobrze, tak jak jest!
Doktór słuchał milczący.
— Pani nie jesteś chora — odparł namyśliwszy się — ale na drodze do choroby, która się może stać niebezpieczna. Zmiana położenia, praca nad siły, przejście z wygód do mniej regularnego życia... osłabiły ją... potrzeba spoczynku, uspokojenia ducha, wzmocnienia materialnego... Co pani jada?
Lenora się zarumieniła.
— Uczę się być ubogą — zawołała — jem chleb, czasem piję kawę, dużo wody... bułkę... niekiedy trochę mięsa.
Stary słuchał posępny, nie wiedząc, co odpowiedzieć. Jako lekarz stał wobec położenia i okoliczności utrudniających misję, nie dozwalających od razu rozstrzygnąć zawikłanego zadania.
— Ale to właśnie i praca nad siły rodzi chorobę! — zawołał — siedzenie! zamknięcie!
- ↑ Błąd w druku; korekta na podstawie wydania z 1886 roku.