Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/204

Ta strona została uwierzytelniona.

z tych zarośli, do których mnie tłukąc zawlekli. Straciłem przytomność po kilku uderzeniach ostatnich, czułem ciepłą krew, oblewającą mi oczy i twarz... i... potem — nic.
— Wielu ich było? — spytał Sandor.
— Czterech. Zbliżyłem się śmiało, z zaufaniem, szliśmy prowadząc rozmowę, nie posądzałem o zasadzkę. Obiecywali mnie zaprowadzić do Dżęgi, gdy nagle, odszedłszy ścieżką do gościńca...
Na te słowa weszła Lenora z proboszczem. Węgier wstał na ich przyjęcie, a Zbigniew przestał mówić.
Z rozmowy z plebanem przekonała się Cyganka, że Zbigniewa, którego chciała zaraz zabrać stąd, aby go oddać w ręce bieglejszych lekarzy, nie podobna było wieźć jeszcze. Stan jego nie dozwalał o tym ani pomyśleć.
Doktor wielce powątpiewał o wyzdrowieniu, lękaląc się, by jaka choroba nie wywinęła się skutkiem ran i potłuczeń; w każdym razie spokój był dlań pierwszym warunkiem kuracji. Lenorze zaś potrzeba było natychmiast śpieszyć do Warszawy, aby wykupić się z tego rodzaju niewoli Sandora, która jej ciężyła, i wyjść z fałszywego położenia.
Węgier, im bardziej się upewniał, że w powieści o przebranej za Cygankę czarodziejce nie było fałszu, tym mocniej ku niej się zapalał. Milczący stał na uboczu, ale w duchu powtarzał sobie, że na krok jej nie odstąpi. Szczęściem miał do tego pozór dobry, bo była sama i potrzebowała opieki, inaczej wstyd by mu było odgrywać rolę natrętnego wierzyciela.
Pleban, człowiek surowych obyczajów, mimo pewnych już wiadomości o przygodach osób, które się pod jego dachem zebrały, wcale nie rad był tej pannie Cygance, temu magnatowi węgierskiemu, łączą-