Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/211

Ta strona została uwierzytelniona.

przerwał doktór. — Bądź co bądź, trzeba na to coś radzić, bo chłopak jest bardzo źle, a szkoda by go było.
— Drogi przyjacielu! — zawołała Lenora — zrób, co jest w mocy ludzkiej, ja bym go nie przeżyła!
Stary spojrzał na nią: była spokojna i twarz jej nie oblokła się nawet rumieńcem.
— Tak, kochany doktorze — dodała Lenora — z tego uczucia macierzyńskiego, siostrzanego, jakie mam dla niego, ani przed tobą, ani sama przed sobą wytłumaczyć się nie potrafię. Kocham go jak brata, stworzyłam sobie w nim rodzinę, której mi brakło. On mi poświęcił życie... jeśli jest ratunek jaki...
— Jeden tylko — zawołał uśmiechając się doktów — jeden.
— Jaki?
Stary się zawahał.
— Niech mu się szczęście uśmiechnie... któż wie, może go to ocalić.
Lenorze łza zakręciła się w oku.
— Jesteś moim przyjacielem — rzekła — nie mam dla ciebie nic skrytego. Chodź, oddalmy się, odsłonię ci serce moje. Omyliłeś się, jeśliś sądził, że go kocham. To nie jest uczucie, które by miłością nazwać się mogło. Nie; Zbigniewa nawykłam prawie uważać za dziecię moje. Między nim a mną był stosunek, z którego nigdy czulsze się nie rodzi uczucie. Pamiętam go nieokrzesanym, biednym chłopięciem... czuję się silniejsza nadeń, a tam, gdzie niewiasta jest panią, nie ma dla niej i nie może być szczęścia. Nie wiem, czyś mnie zrozumiał.
— Najzupełniej — odpowiedział doktór — a mimo to powtarzam, jeśli chcesz życie jego ocalić, daj mu nadzieję szczęścia.
— Doktorze, to znaczy: skłam! — zawołała Leno-