Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/212

Ta strona została uwierzytelniona.

ra — to znaczy: powiedz, że kochasz, gdy serce twe chłodne... ja tego uczynić nie mogę.
Gość zamilkł. — Stanie się więc, co Bóg naznaczy — rzekł po chwili — nie mówmy o tym.
— Uważam cię za ojca — dodała Lenora — nie wymagaj spowiedzi, bo z uczuć spowiedź według mnie jest świętokradztwem; uczucia winny się kryć w poświęconej arce, w głębi przybytku. Powiem ci tylko słowo... kocham innego...
To mówiąc oddaliła się spiesznie ku chatce swojej, a doktór wszedł na powrót do pacjenta, który w oknie siedział milczący, osłupiały, z oczyma na góry sine skierowanymi bezmyślnie.
— Wiesz — począł z cicha do niego — że mi cię szczerze żal. Nawykłem patrzeć na cierpienie, na śmierć, na bóle, ale gdy w sile wieku młody daje się śmierci nie broniąc, złożywszy broń, bez ochoty do życia... jak ty, panie Zbigniewie, któremu jeszcze cały świat stoi otworem... dziwi mnie to i smuci. To istne samobójstwo, które bądź co bądź zawsze jest dowodem tchórzostwa, a w obliczu Boga i bliźnich zbrodnią wielką, nie do przebaczenia. Bo przecież nie dla siebie tylko żyjemy; każdy ma jakieś obowiązki do spełnienia, których porzucać mu nie wolno... a twojaż matka, panie Zbigniewie?
Zbigniew głowę odwrócił; rumieniec poczynał się rozlewać po bladej twarzy.
— Dać ci lekarstwo — mówił doktór — na co się to zda, kiedy ja czuję, że ty zobojętniały, zastygły, chcesz umierać.
— Ja? doktorze...
— Ale tak jest! — mówił stary — chcesz umierać z niedorzecznej fantazji, gdy mógłbyś żyć chwalebnie i pożytecznie. Lękasz się cierpienia i chciałbyś uciec przed nim... zapewne to bardzo wygodnie, ale wcale