— A tu — albo co?
— Chciałem się z nią widzieć.
— Ja nie wiem, bo chora — rzekła Kasia.
Młody pan dobył z pugilaresiku z kości słoniowej, herbem rzeźbionym ozdobnego, bilet, na którym stał jakiś rogaty znak w kącie, podał go Kasi i prosił, aby podała go pannie Lenorze z żądaniem widzenia się.
Kasia wślizgnęła się.
Lenora siedziała z tą bezwładnością zamyśloną, z jaką przy mechanicznej pracy siedzi człowiek nie nawykły do niej; głos Kasi obudził ją jakby z uśpienia.
Na widok podsuniętego biletu, tylko okiem nań rzuciwszy, zaczerwieniona porwała się, ręce się jej zatrzęsły i głos ledwie z ust mógł dobyć.
— Nie mogę — zawołała — jestem chora, ani dziś, ani później — nigdy, powiedz temu panu... Nigdy!
I padła na kanapkę, a po chwili za Kasią pobiegła drzwi zaryglować.
Młodzieniec stał zamyślony u progu. Zrazu zdawał się nie dobrze rozumieć. Kasia mu powtarzała:
— Proszę pana, panna Lenora przeprasza (to dodała z własnej inicjatywy), że się widzieć nie może ani teraz, ani — nigdy.
Nieznany pan podniósł głowę... milczał.
— Wyraźnie mówiła, proszę pana, ani teraz — ani — nigdy.
Popatrzył na Kasię i jakby znajdował niewłaściwym dłużej z nią rozprawiać, skrzywił się, kiwnął głową i zwolna odszedł. Szedł zadumany, jakby sądził, że go na powrót zawołają. Kasia patrzyła za nim na schodach, widziała, jak mu się ramiona ruszały, kapelusz trząsł, jak fatalnie jakoś machał laską, mykał się po schodach i znikł.
Kasia już miała odchodzić, gdy kapelusz zjawił się
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/24
Ta strona została uwierzytelniona.