Doktór palił cygaro, nie dając najmniejszego znaku ani zgody, ani przeciwieństwa, słuchał martwo i tak, jakby już naprzód wiedział, co mu ten pan powie, zdając się tylko z upragnieniem czekać końca.
Pan Alfred triumfująco skończył z uśmiechem człowieka, który pewien jest, że przekonał i spodziewa się głośnej aprobaty. Zdziwił się, nie mogąc z ust doktora doczekać się ani słowa.
Po długim przestanku doktór westchnął, wziął kapelusz powoli, skłonił się i chciał odchodzić.
— No... ale jakże... szczerze? mów! cóż sądzisz, jak miałem postąpić? — naglił Alfred..
— Jak pan miałeś postąpić, nie wiem — rzekł doktór chłodno — ale to pewna, że ja na jego miejscu byłbym ani staruszki, ani panny nie zwodził.
— No tak! a spadek poszedłby na drugą linię! — zawołał Alfred, ręce łamiąc — wiesz, konsyliarzu, że to przecie parę milionów.
Doktór nic nie odpowiedział i znów się wybierał.
— Czekaj, słowo! — dodał młodzieniec, chwytając go. — Znasz ją, wiesz teraz interesa, bądź pośrednikiem. Damy jej pensji dożywotniej parę tysięcy i niech nam da pokój. Co?
— Mogę was zapewnić, że gdybyście jej cały spadek po wojewodzinie oddać chcieli, to go nie weźmie.
Alfred się cofnął.
— Ja to ofiaruję z litości, obowiązku nie mam.
— Właśnie tej litości ona nie zechce od was. Ale, szanowny panie, pozwól sobie powiedzieć, że gdyby ona mniej była bezinteresowna, a znalazł się prawnik śmiały, wyprocesowałby z was łatwo całe dwakroć sto tysięcy.
— Nie — rzekł zimno Alfred — ja byłem w czasie pisania testamentu i dopilnowałem się. Zapis jest nieformalny.
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/35
Ta strona została uwierzytelniona.