Bogu, mam młodość, mam siły — mogę pracować i nie potrzebuję nic... nic... nic!
Była chwila milczenia. Pan Alfred wybierał się jakby do wyjścia, a jednak wyjść nie umiał... coś go przykuwało do tego progu... niepokój jakiś nie dozwalał mu porzucić tak tej, której podał był niegdyś dłoń u łoża konającej, jakby na pielgrzymkę życia.
— Niechże się pani raczy uspokoić — rzekł — bardzo przepraszam i odchodzę... a gdybym kiedykolwiek mógł być w czym użyteczny, niech pani wierzy...
Nie odebrawszy ani słowa odpowiedzi, zatrzymał się jeszcze, stał chwilę, a na ostatek trzaskając drzwiami wyszedł. Za progiem stanął, chcąc zapewne uspokoić się przed wyjściem na ulicę... obciągnął suknie na sobie, poprawił włosy... włożył kapelusz, spojrzał na zegarek, ruszył ramionami i powoli schodzić zaczął ze schodów.
Pomiędzy nim a Lenorą, między jego chłodnym spokojem a jej rozpaczą do szału dochodzącą, sprzeczność była rażąca, jednakże na twarzy tego człowieka praktycznego, rozsądnego, biorącego rzeczy zimno i przyzwoicie, malowało się coś, co zdradzało, że wrażenie sceny patetycznej, jaką przebył, dopiero teraz czuć mu się dawało.
Stanął na trotuarze, podnosząc laskę do góry i rzekł skrzywiony:
— Mama jest zbyt surowa, jabym jej zresztą dał procent od tych przeklętych dwóchkroć i byłby spokój, ale z mamą! Ma może słuszność... cóż z tego... ludzie będą paplać... to niemiłe! Lepiej by się wykupić!
Następnych dni nie było najmniejszego słychu o panu Alfredzie. Spełniwszy, co mu jego sumienie przyzwoitego człowieka nakazywało, ustąpił. Widziano tylko zajeżdżającą karetę przed pałac Zamoyskich
Strona:Józef Ignacy Kraszewski - Czarna Perełka.djvu/41
Ta strona została uwierzytelniona.